Wczoraj w Krakowie. Witraże, krokusy, widoki.

Czasem, chociaż coraz rzadziej, zdarza mi się zobaczyć taki Kraków, jaki sobie wyobrażam, jaki imaginuję sobie wiecznie idealizując, nie zwracając uwagi na rzeczywistość, ignorując tłumy turystów i zgiełk tego miasta. Coraz częściej rozchodzą się drogi moje i "nie mojego" Krakowa. Nieprzystawalność, inadaequatio rei et intellectus - niespełniona definicja prawdy. Jednak czasem to miasto jest takie jak ze snu, niepodobne do samego rzeczywistego siebie, które nieprzerwanie świętuje jarmarczne tu-i-teraz. To jakby odległe wspomnienie jakichś obrazów widzianych i zapomnianych albo tylko wyobrażonych.



I tak zdarzyło się wczoraj. Kilka godzin w Krakowie - popołudnie i wieczór. Najpierw jasne widoki pod błękitnym niebem, otwarte przestrzenie pełne spacerujących ludzi, cieszących się słońcem i wolnym czasem, niespiesznych. Wielki salon krakowskiego Rynku, kolory nie jaskrawe lecz takie, jak pod północnym, niderlandzkim niebem, tego może nie widać, ale było tak jak na obrazach holenderskich mistrzów i dlatego zostawiam figurki ludzi podobnych do mrówek zajętych swoimi sprawami, gdy obok, nad nimi, strzeliste budowle. Tkanka miasta. Słońce bieliło płaszczyzny placu jak płótna w Haarlem.




Kościół Franciszkanów i okno, którego nie sposób ominąć gdy - tak jak ja - świadomie lub nieświadomie chodzi się po Krakowie śladami Wyspiańskiego. Oraz drzewo, pomnik przyrody - piękny miłorząb rosnący przed klasztorem oo. Franciszkanów, drzewo-samotnik.




Wnętrza, witraże, Wyspiański. Tym razem nie Bóg Ojciec wyprowadzający świat z chaosu, o którym pisałam w innym miejscu, lecz spojrzenie na witraże w prezbiterium. Obrazy żywiołów, Chrystus Serafiński i błogosławiona Salomea - ta ostatnia nareszcie w takiej postaci, jaką wymyślił i zrealizował Wyspiański. Przez długi czas wizja Wyspiańskiego zdawała się nie do przyjęcia, jego Salomeę zastępował inny, uładzony wizerunek, całkowicie sprzeczny z jego artystycznym spojrzeniem, osadzony w zaprojektowanym przez niego wieńcu-zielniku z kwiatów - zawsze oburzał mnie cynizm tego rozwiązania. Odebrać artyście dzieło, możliwość ingerencji w realizację, wybrać autorytarnie fragmenty, które pasują, inne arbitralnie odrzucić i genialny obraz kobiety, w której toczy się wewnętrzna walka, księżnej i świętej, żądnej władzy i pokornej, odrzucającej koronę ze straszliwie napiętych, sztywnych dłoni, jakby ostatnim, przemożnym wysiłkiem woli - odrzucić ten pełen niesamowitej siły obraz i zastąpić go dziełkiem uładzonym, wpisującym się łatwą estetyką w powszechny gust... Jedno z licznych upokorzeń. Coś ty Atenom zrobił, etc. Dziś na witrażu jest już ponownie wizerunek, który powstał w umyśle Wyspiańskiego.




I jeszcze niezrównane światło popołudnia, rozproszone w drobinach kurzu, przenikające przez kolorowe tafle wielkiego witraża z Bogiem Ojcem, światło, które kolorowało nawę i zmieniało wnętrza kościoła w jakąś nierealną przestrzeń. Tego wszystkiego nie potrafiłam zatrzymać na zdjęciach, tylko fragmenty, ułamki:



A potem wyjście na świat i powietrze. Spacer Plantami na Wawel a po drodze, tuż przy murach ogrodu Muzeum Archeologicznego - przepiękne krokusy. Nie tylko ja je fotografowałam, co chwilę ktoś zatrzymywał się, pochylał, przyklękał, pogańska adoracja przedwiośnia, 





To znów krokusy na Wawelu, coraz ich więcej, przybyły nowe od mojej ostatniej wizyty, wciąż pokazują się nowe kolory. Krokusy pod magnoliami a w tle - ogródek wawelskiej kawiarni. To już prawie wiosna!



A tutaj widok, jaki zobaczyłam z Wawelu. Miasto ze snu. Wieże kościołów od Salwatora aż po Kamedułów na Bielanach, kolejne plany jak teatralne dekoracje, jedne mniej realne od drugich, stopniowe zanikanie realności. Przestrzeń snu. Przestrzeń powietrza, powietrzna perspektywa:








Woda Wisły miała dokładnie ten sam kolor - pudrowego różu i szarości.




Potem był spacer wzdłuż coraz ciemniejszej Wisły, w coraz bardziej zimnym wietrze. I później Kazimierz, ciepłe wnętrza Singera, wygrzewam się przy kominku.



Powrót Plantami, w granatowej ciemności świeci - jak niegdyś - kapliczka podobna do latarni umarłych tam gdzie przed laty na wiślanych rozlewiskach i mokradłach, na stawie pod murami miejskimi była wyspa-leprozorium, wyspa chorych na choroby weneryczne, wyrzuconych za mury miasta, gdzie nieopodal wznosił się mały kościółek św. Sebastiana:


W najdalszej perspektywie tego widoku ulicy Dominikańskiej rysuje się sygnaturka kościoła Franciszkanów - i historia i spacer zataczają koło. Jedno popołudnie i wieczór zapisane tutaj dla nietrwałej pamięci.


Najważniejsze kategorie:
WITRAŻE
SALWATOR

Komentarze

  1. Ten 'szary' Kraków - piękny.
    Muszę się do czegoś przyznać - ja wciąż się wzruszam, stając na krakowskim Rynku. Czasem to wzruszenie jest śladowe, czasem odczuwalne całym ciałem, czasem jest tylko doznaniem estetycznym, raz pozytywnym, raz mniej, co ja poradzę, że uwielbiam to miejsce o każdej porze dnia i roku..?
    I wychodzi na to, że po trzydziestu kilku latach mieszkania we Wrocławiu, coraz bardziej ciągnie mnie, z powrotem, do Krakowa.
    A wiosna na Twoich zdjęciach - też piękna;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo podobnie czuję. Nawet gdy zatłoczony, pełen turystów, okolicznościowych kramów i jarmarczny (w końcu - jaki był w średniowieczu), wczesnym rankiem, gdy prawie bezludny, wieczorem po deszczu, gdy pełen świateł, zimą - z odśnieżonymi ścieżkami na przełaj, albo we mgle. Z każdego miejsca przy Rynku prawie mam jakieś kadry - wspomnienia.
    Czytam sobie powoli uroczą książkę o Krakowie "Młodości mej stolica" - dla mnie właśnie taki jest. I nie kuszą mnie już jakoś bardzo inne piękne miejsca na świecie, mam "moją ziemię", tę prowincjonalną, podkrakowską - i mam Kraków.
    Na krokusy nie było już dobrego światła, ale były przepiękne - cały trawnik wzdłuż murów ogrodu Muzeum Archeologicznego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ta książka mnie zaciekawiła. Zauważyłam wkurzającą zależność, $-lokalizacja,na Allegro. Cracoviany (używki) wystawione przez Krakusów zdecydowanie biją rekordy cenowe. Przebitka nawet do 300%, nie wiem, co myśleć :>

    OdpowiedzUsuń
  4. Maja Wąchała17 marca 2015 16:58

    Ado, urzekająco wydobyłaś siłę witraży Wyspiańskiego. Ten przytulny mrok, z którym sąsiadują takie cuda... Co do ingerencji w dzieło artysty, to przytrafiło się to niestety nie tylko Wyspiańskiemu. Jest chyba naszą narodową cechą takie poprawianie, przycinanie, dopasowywanie do okoliczności. Jak pisał Norwid "nie trzeba kłaniać się okolicznościom, a prawdom kazać, by za drzwiami stały". Niestety i tym razem miał rację, co do oceny naszej mentalności, albo jak powiada bardziej wprost mój znajomy: "za dużo nut, panie Mozart".

    OdpowiedzUsuń
  5. Magdalena Jastrzębska17 marca 2015 17:44

    Bielańskie wieże wspaniałe. Tak się składa, że jadąc lub wracając z Krakowa przejeżdżam most na Wiśle, po jednej stronie Bielany i w dali Przegorzały, po drugiej majestatyczny Tyniec. I ciągnie do tych widoków za każdym razem tak samo, może dlatego że to "swój/mój" kawałek świata. Choć materialnie 70 km od domu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Beata (Szczur w antykwariacie)17 marca 2015 19:01

    Jak pięknie piszesz... Potrafisz zaczarować Kraków. Spodobała mi się fraza "pogańska adoracja przedwiośnia". Muszę na taką adorację wybrać się, i to koniecznie na te same szlaki, które wyżej uwieczniłaś. Nie znałam się historii tej kapliczki na Plantach...
    Książką Kudlińskiego nie była zachwycona autorka bloga "To przeczytałam". Ciekawa jestem, jak ty ją odbierasz.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja mam oczywiście z biblioteki (jest na Rajskiej). Książki stają się powoli towarem luksusowym... Nie wiem, czy w tym zdaniu irytuje mnie bardziej słowo "towar" (co ma związek z tym, o czym piszesz) czy też "luksus". Tak czy inaczej nie podoba mi się to ani trochę. A co do samej książki - myślę, że będę mogła bez niej żyć ;-) Czytam z ciekawości, ale muszę się obywać bez tylu, które naprawdę pragnę mieć, że brak tej jednej będzie nieodczuwalny...

    OdpowiedzUsuń
  8. Maju, dziękuję. To jeden z niewielu kościołów, gdzie naprawdę lubię wchodzić, panuje tam wyjątkowy nastrój (szczególnie w ciszy, gdy nie ma prawie nikogo). Gdybyż tylko pozwolono S.W. zrobić to, co zamierzał, gdyby nie wtrącano się w szczegóły, gdyby nie sprzeciwiano się pomysłom i wizjom... jaka piękna byłaby całość. Zresztą obie wiemy, jak wyjątkowego miał pecha do Krakowa i... do krakowian, to przede wszystkim. Wystarczy, że pomyślę o sprawie św. Krzyża, jak niegodziwie potraktowano Wyspiańskiego. Wiadomo, że nie tylko jemu przytrafiały się takie przykrości (to nieadekwatne słowo), ale gdy pomyśli się o pomysłach, które mógł był zrealizować... Być może jest to nasza, polska cecha, a może to po prostu małość i małostkowość ludzka, strach przed odmiennym, przed geniuszem.

    OdpowiedzUsuń
  9. To prawda, to przepiękne zestawienie - Tyniec z jednej a Bielany z drugiej strony, flankujące dolinę Wisły i drogę prowadzącą do Krakowa. Symboliczne i to chyba na wielu poziomach. Jest w tym zakorzenienie w bardzo odległej przeszłości (Tyniec). I wydaje mi się, że w obecnym podejściu i byciu-w-świecie trudno o dwie reguły zakonne, które bardziej by się od siebie różniły. Warsztaty w Tyńcu, otwartość na przyjezdnych i - cóż - duch merkantylizmu, ale też kultury. A z drugiej strony - kameduli z ich klauzurą, ślubami milczenia i zakazem wstępu dla wiadomo-kogo.

    OdpowiedzUsuń
  10. Beato, pięknie dziękuję, to naprawdę miło słyszeć. Nieodmiennie mnie zachwyca początek wiosny - pamiętasz, że pierwszy wiosenny dzień to jednocześnie święto poezji? Dla mnie to się zawsze tak nierozerwalnie łączy.
    Wybierz się koniecznie na taki spacer - dasz znać, co tam z magnoliami, czy pączki już większe, czy nie zaczynają kwitnąć:-) Ja pewnie dopiero w niedzielę dam radę znów na chwilę do Krakowa przyjechać a bardzo nie chciałabym przegapić kwitnienia wawelskich magnolii.


    Może coś w tym być, bo to jest już moje drugie podejście do tej lektury - a to nie zdarza mi się często. Na razie nawet nie jestem w połowie i styl autora - wielce dygresyjny - nie pozwala mi jakoś się wczytać czy rozczytać, a teoretycznie to książka na jeden albo dwa wieczory. Na razie mogę tylko powiedzieć, że jest w tej książce "wielkie materii poplątanie" i autor z dezynwolturą przechodzi od swoich młodzieńczych wspomnień z frontu I wojny światowej gdzieś nad włoską granicą do spraw odnowienia Wawelu, od umundurowania poszczególnych jednostek - do czakramu wawelskiego. I wszystko powinno być dobrze, bo pisze ze swadą, jest to trochę w stylu wspomnieniowej gawędy - a jednak nie jest to książka, od której nie mogłabym się oderwać. Ale zobaczymy.
    O wiele bardziej spodobała mi się nie tak dawno czytana "Struna światła" Mieczysława Jastruna - też wspomnienia i też Kraków w tle (choć nie tylko), a jak inna, inną wartość ma słowo, obraz, jest w tym coś z poezji, właściwie to rzecz o Czasie i Przemijaniu, a przy tym dużo ujmujących i trafnych portretów ludzi, których spotkał na swej drodze.

    OdpowiedzUsuń
  11. Pani Ado! Udało się Pani uchwycić to, co w Krakowie magiczne. Na Pani zdjęciach są więc zaułki, Rynek i gołębie, kościół Franciszkanów, Wawel, Planty... Zazdroszczę wycieczki...


    W kwestii Wyspiańskiego i kościoła Franciszkanów - może z przekory - mam nieco inne zdanie, bo myślę sobie, że niezrozumienie wybitnego artysty przez "glinę" (jak pisał Norwid), kształtuje charakter. Wyspiański, mimo tragicznego dzieciństwa, był jednak w czepku urodzony, otoczony opieką Matejki, już w czasach studenckich współpracował z Mehofferem, do tego - pod nieustanną kuratelą ciotki. Przecież nie złamały go przeszkody i złośliwości niedowiarków, wręcz przeciwnie, wzmocniły (choć w jego listach z tamtego czasu słychać złość i rozpacz, niekiedy bezradność, pragnienie ucieczki, najlepiej znowu do Paryża). Dzięki niepowodzeniom podczas pracy nad polichromią zwrócił się ku literaturze i teatrowi, nie porzuciwszy jednak malarstwa. Trzeba też pamiętać, że kiedy rozpoczął pracę w kościele Franciszkanów, był nieznanym artystą, przybyszem z zewnątrz, bo dopiero co wrócił z Francji. Czytałam jakiś czas temu opinie o polichromii w "Czasie" z 1896 roku, gdzie podkreślano, że dzieło Wyspiańskiego ocenią potomni - i tak się przecież stało. Moim zdaniem najokrutniej zakpił z geniusza los, odbierając mu zdrowie w młodym wieku i u szczytu popularności, skazując na niewyobrażalne cierpienie. Pani Ado, mogłabym rozmawiać o Wyspiańskim długo, przez ostatnie dwa lata towarzyszy mi bowiem nieustannie. Jak zwykle Pani tekst sprawił mi ogromną radość.

    OdpowiedzUsuń
  12. Wiesz, nigdy nie widziałam kościoła Franciszkanów rozświetlonego (sztucznym światłem). To dobrze. Bo jedno z moich najważniejszych i najbardziej sensualnych spotkań z Krakowem miało miejsce w pewien upalny dzień dwa lata temu. Intensywne światło słoneczne na zewnątrz. A u Franciszkanów mrok, gdzieniegdzie plamy złotego światła, wirujące drobinki kurzu. I te pulsujące witraże. I(bardzo ważne) brak ludzi. Najpierw napisałam pusty kościół, ale wykasowałam...boję się takich słów, w publicznych wypowiedziach...ale wtedy, naprawdę czułam OBECNOŚĆ...

    OdpowiedzUsuń
  13. Kocham Kraków miłością niesłabnącą! Mieszkam w Małopolsce! Każda wizyta w Krakowie jest dla mnie radością. Tam studiowaliśmy oboje z mężem i nasi Synowie, tam urodził się starszy Syn i tam miesiąc temu wstąpił w związek małżeński...Zostaję u Ciebie i z radością będę patrzeć, czytać, podziwiać i zachwycać się.

    OdpowiedzUsuń
  14. Basiu, bardzo mi miło! Każdy nowy czytelnik to dla mnie radość, a jeszcze gdy kocha Kraków tak jak ja :-)
    Jesteś mile widzianym gościem i oczywiście zawsze, gdybyś zobaczyła jakieś nieścisłości, błędy - mogą się zdarzyć z nieuwagi albo niewiedzy - to bardzo proszę o korektę. Albo gdybyś miała jakieś swoje wspomnienia związane z miejscami, które pokazuję, opisuję - pisz koniecznie, często w ten sposób powstają tutaj bardzo ciekawe dyskusje. Zapraszam :-)

    OdpowiedzUsuń
  15. Jest to niewątpliwie jedno z Miejsc. Piękne wspomnienie, wyobrażam to sobie prawie tak, jakbym była tam, wtedy. Widziałam kościół rozświetlony światłami, pełen ludzi i pięknej muzyki - koncert i wykonanie Requiem Mocarta, ale... i tak wolę ciszę (mam nadzieję, że Wolfgang Amadeus nie oburzy się na taki vox profanum). Nie pasuje mi ten kościół do koncertów ani trochę - wolę je u Piotra i Pawła. Wnętrza kościoła Franciszkanów są dla mnie stworzone dla milczenia i myślenia (zamiast myślenia podstaw - modlitwy, medytacji, nie potrafię określić).

    OdpowiedzUsuń
  16. Pani Agnieszko, bardzo dziękuję za komentarz - jeśli tekst budzi takie przemyślane opinie to prawdziwa radość dla piszącego! A duch przekory i mnie jest nieobcy, więc tym bardziej mi się to podoba :-)

    Jednakowoż (ha, to nieszczęsne "jednakowoż", które tak zdenerwowało kiedyś Małgorzatę), jednakowoż nie mogę zgodzić się z jednym małym zdaniem: "już w czasach studenckich współpracował z Mehofferem". To brzmi tak, jakby współpraca z Mehofferem była czymś nobilitującym dla młodego, początkującego artysty, którym był wówczas Wyspiański. Jakby Mehoffer był uznanym artystą a on początkującym. A przecież obaj to byli wtedy młodzi chłopcy, wciąż jeszcze formalnie studenci, dzielący niewielką przestrzeń takiego czy innego paryskiego pokoiku, dzielący się doświadczeniami, poszukujący własnej drogi w życiu, drogi twórczej. Zresztą była to trudna przyjaźń, o krok od nieprzyjaźni czasem, kłębowisko wszelkich uczuć: podziwu, zazdrości, kompleksów; trudne rozmowy, kłótnie, rozstania. Dwie całkiem różne osobowości. Przy czym Mehoffer reprezentował całkiem odmienny typ wrażliwości artystycznej i... muszę to powiedzieć, moim zdaniem to w porównaniu z Wyspiańskim artysta minorum gentium.
    Dlatego raczej odwróciłabym to zdanie i powiedziała - już w młodości Mehoffer miał szansę współpracować z Wyspiańskim, na czym niewątpliwie zyskała jego droga twórcza, jego rozwój jako artysty.


    I jeszcze jedną uwagę pozwolę sobie tutaj napisać: może i Matejko sprawował kuratelę nad młodymi malarzami, ale jednocześnie narzucał im z całą mocą własne spojrzenie na historię, jedyną słuszną wizję malarstwa historycznego/ malarstwa w ogóle. Trzeba pamiętać, że to dzięki Stryjeńskiemu, nie Matejce, Wyspiański pojechał po raz pierwszy w swoją podróż po Europie (Szwajcaria, Francja, Italia, Niemcy), to Stryjeński rozpisał mu itinerarium dając dokładne wskazówki, w jakich miastach winien się zatrzymać, jakie muzea i dzieła sztuki zobaczyć. Stryjeński przysyła mu na kolejne etapy podróży pieniądze, które Wyspiański zarobił tworząc polichromie w kościele NMP. Pierwsze zachłyśnięcie się Europą i europejską sztuką - nie Matejce to zawdzięcza. Wręcz przeciwnie! W liście bodajże do Karola Maszkowskiego pisze Wyspiański, że "one" - młode Angielki - podróżują z łatwością i mogą oglądać te wszystkie cuda, dzieła sztuki, galerie - a on był od tego wszystkiego przez Matejkę odcięty!


    Z resztą Pani komentarza zgadzam się zasadniczo, na pewno przeszkody hartowały jego charakter.
    Szkoda tylko, że zajmowały również czas, bezcenny. Jak ta nieszczęsna sprawa z Tuchem i św. Krzyżem. Pozwolić na wykonanie całkowitej dokumentacji a potem przekazać ją do realizacji (za tym też szły pieniądze) komuś o klasie malarza pokojowego. Zapewne takie doświadczenie wzmacnia charakter - ale czy niezłomny charakter potrzebny jest artyście, by tworzyć?


    To tylko takie drobne uwagi, bo w zasadzie zgadzam się co do ogólnej tezy Pani wypowiedzi. Nie byłabym sobą, gdybym - mając dobrego rozmówcę - nie starała się zatrzymać nad takim czy innym szczegółem.
    Jeszcze raz dziękuję za wnikliwy komentarz!

    OdpowiedzUsuń
  17. Tak jakoś się poukładało, że nie byłam w zeszłym roku w Krakowie. Byłam wczoraj i mimo, iż mam teraz problemy z chodzeniem, bo biodro czasami odmawia posłuszeństwa, byłam szczęśliwa, że znowu tam byłam.:)))

    OdpowiedzUsuń
  18. To wspaniale! Mogłaś zobaczyć Kraków w przedwiosennym słońcu - bo chyba i w Krakowie była wczoraj tak słoneczna pogoda jak w moich stronach - mam tylko nadzieję, że bez tak silnego wiatru jak tutaj.
    Bardzo mi przykro słyszeć, że problemy ze zdrowiem wciąż trwają, nieodmiennie życzę, by wszystko odmieniło się na lepsze.
    Bardzo jestem Ciekawa Twojej trasy! Gdzie byłaś, co widziałaś, co najbardziej zapadło Ci w pamięć. Czy robiłaś zdjęcia i czy zamieścisz jakąś krakowską relację? Sto pytań do :-)

    OdpowiedzUsuń
  19. Zdjęcia robiłam oczywiście i post będzie. Zaczęłam od Bramy Floriańskiej, Rynek i Wawel. Magnoliom jeszcze pąki nie rozwijają się. :)

    OdpowiedzUsuń
  20. No to pięknie, klasyka, Droga Królewska :-)
    Miło ze strony magnolii, że czekają, mam nadzieję, że poczekają na mnie jeszcze kilka dni :-)

    OdpowiedzUsuń
  21. Jakże magicznie wyglądają wieże bielańskie. Jak zwykle zjawiskowe zdjęcia. Tyniec i Bielany to dwa miejsca do których jadę z ogromną przyjemnością... Tyniec zawsze jest otwarty i czeka na każdego zbłąkanego. A Bielany? kobieta może przekroczyć furtę tylko 12 razy w roku.
    Kiedy jestem w Krakowie bardzo często kieruję swe kroki do kościoła Franciszkanów. Mimo panującego tutaj mroku lubię tę świątynię. Być może dlatego, że są tutaj urzekające witraże Wyspiańskiego. Pamiętam, szopkę bożonarodzeniową z witrażem "Bóg Ojciec". Muszę sprawdzić na zdjęciach ale to było 3 może cztery lata temu.
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  22. Tyniec i Bielany... ja również bardzo lubię tam wracać. Choć to prawda, że należąc do mniej uprzywilejowanej połowy ludzkiego gatunku, łatwiej wraca się do Tyńca ;-) W Bielanach byłam bodaj cztery czy pięć razy, z tego dwa razy udało mi się wejść. Wyjątkowe miejsce. Czasem myślę, że dobrze jest się tak zamknąć przed zgiełkiem świata w takim eremie... ale dość szybko się z tego wycofuję ;-)
    I ja pamiętam tę szopkę z wystawy w Krzysztoforach!
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  23. Wspaniale się z Tobą zwiedza ..zdjęcia witraży cudne......inne oczywiście też...

    OdpowiedzUsuń
  24. Dziękuję, Natanno! Te witraże nie mają sobie równych - i oczywiście Bóg Ojciec też Wyspiańskiego i też u Franciszkanów, o którym pisałam dawno temu:

    Bóg Ojciec - witraż Wyspiańskiego

    OdpowiedzUsuń
  25. Zachwycające fotografie. Zwłaszcza te czarno-mglisto-białe...

    OdpowiedzUsuń
  26. Było takie piękne światło...
    To chyba najczęściej przypadek - być we właściwym miejscu o właściwej porze.
    Dziękuję :-) bardzo mi miło, gdy ktoś z nowych czytelników przegląda sobie te blogowe archiwa.

    OdpowiedzUsuń
  27. No tak ... Kraków intymny, tak inny od Krakowa dla turystów.


    Dla nas Wyspiański jest zrozumiały i estetycznie do przyjęcia, ale dla swoich współczesnych...

    Kto wiem może pośród nas, jakiś inny Wyspiański rozpaczliwie próbuje pokazać swoją sztukę a my omijamy go z daleka, niczym zapowietrzonego?

    OdpowiedzUsuń
  28. Problem w tym, że wiele takich "moich" miejsc w Krakowie jest jak najbardziej tłumnie odwiedzanych i wręcz zadeptywanych przez wycieczki. Powinnam się całkiem usunąć gdzieś na przedmieścia, na prowincję albo zejść do podziemia... Pozostaje tylko wybór czasu, żeby nie wchodzić sobie bardzo w drogę.


    Z tym "dzisiejszym Wyspiańskim" możesz mieć teoretycznie rację, logicznie, statystycznie jest to możliwe.
    Tylko tak bardzo nie wierzę w możliwości naszych czasów (artystyczne, literackie talenta). Jesteśmy epigonami epigonów.

    OdpowiedzUsuń
  29. Czasami udaje się znaleźć samotność także w tłumie - ale to trudne, nie tak nas tysiące lat ewolucji przygotowały, dlatego faktycznie pozostaje wybór pory dnia - ja wybieram wczesne ranki.
    Ale pisząc o intymności miałem na myśli tę wewnętrzną stronę Krakowa, niedostępną z kart przewodników. Niewidoczną za parawanem zabytków, "atrakcji" i tablic informacyjnych.

    Owszem jesteśmy epigonami epigonów a ilu takich było za czasów Wyspiańskiego? Wystarczy wejść do byle sklepu ze starociami "obrazy z epoki" ale cokolwiek odległe od sztuki, nie kicz lecz czyste rzemiosło - ot landszafcik na ścianę mieszczucha, którego nie stać na prawdziwą sztukę ale nie bawią go już też bibułowe kwiaty w wazonach. Epigoni byli zawsze, geniusze także - problem w tym by oddzielić jednych od drugich geniuszy ustawić na piedestale a epigonom pozwolić zarabiać na chleb.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz