Most Dębnicki - gdy jest i kiedy go nie ma

Bardzo możliwe, że most Dębnicki najpiękniejszy jest właśnie wtedy, kiedy prawie go nie ma. Wyzbyty prawie całej realności, sięga do nieistniejącego brzegu, zawieszony gdzieś między tu i tam. Tamtego dnia - pamiętam - mgła unosiła go coraz wyżej nad wodą. Być może tkwił w miejscu tylko dlatego, że nieliczni przechodnie chcieli go widzieć tam gdzie zwykle.


Most Dębnicki (gdy jest) jest konstrukcją funkcjonalną, z gruntu pozytywistyczną, nie bywa przedmiotem poetyckich wzruszeń, futurystycznych zachwytów piewców miasta, masy, maszyny, mostów ze stali i marzeń, mostów Majakowskiego i nie-Brooklyńskich mostów błękitnych. A jednak dziś chwalić będę ten zwyczajny most. Bo nisko zawieszony nad wodą łączy zieloną kreską zielone brzegi Wisły i nie psuje perspektywy. A widok z mostu Dębnickiego na Wawel jest zawsze odkryciem i olśnieniem, nawet w samym środku dnia, a cóż dopiero o świcie. I o zachodzie słońca, kiedy tarcza zegara na wawelskiej wieży świeci jak wielka latarnia, palą się mury z gorącej cegły, a gdy odwrócić się na zachód, to Wisła zmienia się właśnie w płynny metal. I jeszcze dlatego chwalić go będę, że tysiąc razy przemierzałam go pieszo i trochę na pewno jest starty przez moje buty. Jeden poranek innej zimy, kiedy całe Dębniki zasypane śniegiem, sobota, bardzo wcześnie rano, bardzo cicho. Z Dębnik chodziło się do Krakowa i udawałam, że nie widzę setek aut i autobusów, ten most miał zawsze coś z dawnego czasu - może z czasów, kiedy przechodziła przezeń linia kolei cyrkumwalencyjnej, która biegła wokół Krakowa wysokim nasypem, malowana często z okien  pewnej Szafirowej Pracowni? Będę chwalić most Dębnicki za to, że tak dzielnie oparł się powodzi w maju 2010 roku, do dziś pamiętam bezinteresowną pomoc ludzi, worki z piaskiem, wielką wodę przelewającą się już nad mostem. I jeszcze podoba mi się, że gdy staniesz na moście bez ruchu, gdy będziesz patrzeć daleko na wodę, to łatwo poczujesz się jak na wielkim statku, zwłaszcza gdy za plecami przejeżdża głośny autobus albo wielka ciężarówka i wprawia most w niekończące się drgania. I będę go chwalić za jedno przepiękne zdjęcie Hermanowicza, na którym niezapomniany rytm, światła, cienie, odrealnione sylwetki na moście a w tle wawelskie wieże. I jeszcze za to, że jest tłem moich skromnych zdjęć, zimowych wodnych odbić, zimowych i zielonych, rzucony w wodę, w kry, wśród ptactwo wodne.

Jest bardzo solidny, prostą zieloną linią prowadzi niezawodnie na zielone - już w zasadzie tylko etymologicznie - Dębniki.


[Takie było tło zimowych, kolorowych zdjęć z poprzedniego wpisu, tak to wszystko wyglądało w szerszym ujęciu, tutaj była scena bajecznie kolorowej ptasiej zimy pod Wawelem]


Wawel z mostu Dębnickiego

Wawel widziany z mostu Dębnickiego


  zimowy widok na Wawel z mostu Dębnickiego


Taki jest właśnie Most Dębnicki (gdy jest) i takie jak wyżej pozwala podziwiać widoki. Lecz gdy go nie ma, gdy właśnie znika, gdy zaprzecza trwałości stalowej konstrukcji, gdy unosi się nad niewidzialną wodą, gdy prowadzi na niepewny drugi brzeg a gęsta mgła wymazuje go kawałek po kawałku - to wtedy jednak jest najpiękniejszy.








mgła w Krakowie

mgła nad Wisłą w Krakowie






Gdy wracałam z Salwatora (z mglistego spaceru w towarzystwie Króla Olch) tą samą drogą po godzinie lub dwóch, świat wyglądał już całkiem inaczej i wszystko wróciło na swoje miejsce. Zrobiłam kilka zdjęć prawie w tych samych miejscach na dowód jak bardzo zmienne, nieprzewidywalne, zagadkowe jest to wszystko.




A u mnie? Długie zimowe spacery, monotonne i bez zdjęć, bez zachwytu zimą, ale jednak potrzebne. Jeden słoneczny dzień. Zaczytanie. Przeczytałam "Europę w rodzinie" Marii Czapskiej. A teraz czytam nocami książkę Tomasa Venclovy "Aleksander Wat. Obrazoburca" i zachwycam się. Tyle zbiega się różnych linii, literackich tropów, dawnych fascynacji. Oto miałam już kiedyś w rękach książkę pierwszego polskiego surrealisty, tworzącego w technice écriture automatique, zanim jeszcze ten fenomen został opisany i nazwany przez André Bretona i praktykowany przez francuskich surrealistów - i nie wiedziałam tego wówczas, skupiłam się wtedy na tragicznej biografii ("Mój wiek", rozmowy z Miłoszem, porzucone wtedy - do których teraz na nowo wrócę). Venclova pisze o twórczości Wata tak, że to pisanie porywa, przenosi, stawia cię twarzą w twarz z chaosem nieprzystawalnych do siebie obrazów, ogromną biblioteką szalonego erudyty, wirem słów, które wyrwano z utartych znaczeń, zestawiono kongenialnie w nowy język. O tym by trzeba napisać więcej i lepiej - ale cóż. Tylko taka wzmianka, może kogoś zainteresuje, może ktoś czytał. A dzisiejszy wpis powinnam nazwać jakoś inaczej, by przywołać pamięć autora-surrealisty (powszechnie uznawanego pewnie za futurystę), który w wieku 19 lat napisał brawurowy, rimbaudyczny, oniryczny, demoniczny poemat o najdziwniejszym w historii polskiej poezji tytule: "JA z jednej strony i JA z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka." Aleksander Wat. Kilka słów, ot tak, żeby kiedyś pamiętać, co mnie męczyło/ zachwycało w długie zimowe wieczory.


Komentarze

  1. O filar Dębnickiego kiedyś w takiej mgle uwadziłem podczas spływu kajakowego - ma na tyle charakterystyczne pylony ze łatwo ustaliłem gdzie jestem. Potem tylko skrzyknąć innych i za chwile byliśmy na brzegu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaka przygoda! Niesamowicie się chyba płynie w takiej mgle.
      O, widzisz - przypomniałeś mi, że nie zamieściłam jeszcze jednego zdjęcia. Było naraz tak, że w tej mgle usłyszałam głosy, całkiem stłumione, głuche. I nagle, gdzieś na wysokości pałacyku Lasockich zobaczyłam niewyraźny zarys kajaka. Pięć osób, same cienie. Jak na Polach Elizejskich :-) Zdjęcie dorzuciłam teraz, jest następne za tym drewnianym pomostem.

      Usuń
    2. Ja i tak miałem dobrze, nie byłem liderem - na nim spoczywała odpowiedzialność w razie wypadku. W sumie to przy takiej mgle, żegluga rzeczna zamiera i nikogo na akwenie być nie powinno... tylko że każdy może tak pomyśleć, że nikogo innego tam nie będzie... Najgorsze były barki weglarzy i pogłębiarki - nie wiem czy jeszcze pływają ale kiedyś były utrapieniem kajakarzy.
      Nie wiem czemu ale zawsze jak widzę kajak we mgle to przypomina mi się scena z książki o pierwszych kolonistach i walkach z Indianami, a na końcu doprawiony patosem akapit o Algonkinie który w mgliste dni podpływa do brzegu a okrzyknięty rozpływa się we mgle niczym duch dawnych gospodarzy tych ziem. Dziecinada, ale cóż na to poradzę?
      Na pewno płynąc tak bezszelestnie kajakiem jest się takim specyficznym outsiderem z całym ogromem odczuć które temu towarzysza od lęku poczynając poprzez dumę aż do rozpierającej duszę wolności.

      Usuń
    3. Tak to sobie wyobrażałam... To musi być wspaniałe wrażenie, mogę je chyba tylko porównać do niektórych moich trudniejszych tatrzańskich szlaków. Szczególnie tych przemierzanych samotnie, w dość trudnych warunkach. A kiedy jest mgła, to zresztą najłatwiejszy nawet szlak wymaga wielkiej ostrożności - nawet takie niewinne Czerwone Wierchy w czasie mgły zmieniają się w niebezpieczne terytorium, z tymi ich pionowymi ścianami od północy. Raz taka mgła zastała mnie w Tatrach Zachodnich, na Ornaku (nie schronisku :-) i do tej pory to pamiętam.
      Barki węglarzy, pogłębiarki - pewnie jeszcze są, ale ja widywałam je często parę lat temu, odkąd nie mieszkam w Krakowie rzadziej już oglądam ten rzeczny krajobraz. Wtedy mieszkałam na Dębnikach właśnie. A jeszcze wcześniej, pamiętam, barki z węglem czy piaskiem to był bardzo częsty widok.
      No, i teraz tęsknię za Krakowem i za Tatrami, mam za swoje :-)

      Jest świetna książka Wiktora Ostrowskiego o takiej (no, trochę większej ;-) podróży kajakiem, "Życie Wielkiej Rzeki", może znasz.

      Usuń
    4. O, mam coś wspólnego. Mgłę na Ornaku. Pamiętasz siodełko ciut, ciut poniżej szczytu?
      Bardzo zgłodnieliśmy. Na kuchence spirytusowej przygrzaliśmy sobie jedzenie. Wtedy, niespodziewanie nadciągnęła mgła. Kolejna, dopadła nas innym razem na Przełęczy Karb. Mgła w górach? dla mnie to nic przyjemnego.
      Chociaż? "Popatrz na mgłę, ileż cudów ukrywa mgła"
      Pozdrawiam serdecznie:)

      Usuń
    5. O, to mamy podobne tatrzańskie wspomnienia! Ornak chyba wyjątkowo lubi mgły :-) Na przełęczy Karb pod Kościelcem też nie zazdroszczę, zresztą nawet najłatwiejsze szlaki tatrzańskie robią się wyjątkowo zdradliwe podczas takiej mglistej pogody, całkowicie można stracić orientację w terenie.
      A jednak... lubię tę mgłę-czarownicę.
      Serdeczności :-)

      Usuń
  2. Chciałam napisac, że Most rzeczywiście najlepiej wygląda, kiedy nie wygląda, ale to drugie zdjęcie zbiło mnie z pantałyku swoja zielonościa-barwnością:)
    Co do reszty, zwłaszcza literackiej - nie wypowiadam się;
    obracam się ostatnio w kręgach głównie kryminalnych, czyli książek Miłoszewskiego, Bondy, Parys i Lemaitre'a, więc sama rozumiesz...Pozdrawiam z nieco zimowego Wrocławia;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przedtem nie zwracałam uwagi na kolory mostów, dopiero odkąd szwendam się fotografując. Z zielonym mu do twarzy, tak myślę :-) A już szczególnie, gdy jest wiosna lub lato i obydwa brzegi Wisły są też zielone od trawy, wtedy most ładnie je łączy, nie zakłóca krajobrazu, nie wybija się na pierwszy plan, nie zasłania Wawelu - no, dużo ma zalet.
      O, to teraz ja będę zmuszona zachować milczenie co do literackiej części Twojej wypowiedzi :-) To znaczy, słyszałam dobre opinie o Miłoszewskim, ale reszty nawet nie znam... Wiedziałam, że mam braki w tym gatunku, zraziłam się po serii z Breslau Krajewskiego, trochę czytałam Nesbo, Mankella, ale potem jakoś nie wracałam do kryminałów.
      Pozdrowienia z umiarkowanie zimowych okolic Krakowa :-)

      Usuń
    2. Miłoszewski ma bardzo dobre pióro, ale odnoszę wrażenie, że nieco zbyt rozhuśtaną wyobraźnię, dogania Skandynawów..
      Lemaitre'a bardzo polecam, jeśli lubisz kryminały, możesz nawet w oryginale;)
      A Krajewskiego nie znam, w ogóle mnie nie ciągnie, o dziwo.


      Usuń
    3. Rozejrzę się za Lemaitrem, zdecydowanie. O, jeszcze mi się jeden dobry francuski autor przypomniał w tym genre - jest taka trylogia marsylska, autorem Jean-Claude Izzo. Czytałam swego czasu i przyznam, że robiło wrażenie zwłaszcza, gdy ktoś ma wyidealizowany obraz społeczeństwa francuskiego, ja nie miałam, ale podejrzewam, że skutecznie pozbawia złudzeń. Sprawnie napisane, nawet w tłumaczeniu dobrze to wypadało, godne polecenia, tak myślę. Jakieś 12 półek powyżej nad "Breslau" ;-)

      Usuń
    4. Dzięki za trop. Swego czasu zaczytywałam się w lit. francuskiej, więc chętnie do niej wrócę, zwłaszcza, że jestem zapewne dość 'opóźniona w aktualnościach', że się tak pokrętnie wyrażę.

      Nawiasem, całkiem niedawno kupiłam Mauriaca "Kłębowisko żmij".
      Stary egzemplarz gdzieś mi się zapodział, a chciałam sprawdzić, jak teraz to odbiorę, bo kiedyś to był jeden z tych 'kamieni milowych' na mojej ścieżce do ustalenia światopoglądu - i okazało się, że niektóre fragmenty czytam tak, jakbym znała je nieomal na pamięć.
      Teraz mam dwa egzemplarze, bo stary się znalazł.

      Usuń
    5. Och, ten Izzo to już też żadna nowość, choć może nie stracił na aktualności w tym jak maluje obraz wielkiej Marsylii pełnej ludzi wszelkiego autoramentu, imigrantów, mafii, ale też małych knajpek na rogu, rozmów przy barze z patronem nad anyżkowym pastis, jakiejś wspólnoty sąsiedzkiej, drobnych radości, łatwych miłości, wspólnych posiłków długo w noc, wypraw na ryby, taki portret jakiegoś świata, który się kończy. Bo są też blokowiska pełne "młodych gniewnych", są narkotyki, jest rasizm. Bardzo to (znów?) aktualne w świetle tego, co ostatnio się wydarza we Francji.
      Świetna historia z odnalezioną książką. Przyznaję, że bardzo mało znam ten rodzaj pisarstwa, w literaturze pierwszej połowy XXw zupełnie coś innego mnie pochłonęło i przez to zaniedbałam ten nurt realistyczny, a już szczególnie pisarzy tzw. katolickich. Ale czytałam coś Bernanosa i jedną rzecz Mauriaca, jednak nie "Kłębowisko", lecz "Thérèse Desqueyroux", która rzeczywiście zrobiła na mnie spore wrażenie. Bardzo spokojna narracja i cała burza uczuć kłębiących się gdzieś pod powierzchnią. Muszę ją sobie przypomnieć - i też się zastanawiam, jak to po tylu latach będzie mi się teraz czytać.

      Usuń
  3. Myślę, że lepiej być na tym moście i podziwiać widoki wokół, niż patrzeć na niego i wtenczas lepiej jak jest za mgłą. Bardzo miło się czytało Twój tekst. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, ktoś tu też nie śpi :-) Tak, widoki z mostu Dębnickiego są prawie zawsze piękne - zachód słońca, a już szczególnie wschód musi być piękny, słońce pojawia się za Wawelem. Próbowałam kilka razy - ale albo pochmurno, albo mgła, albo nie ta pora.
      Miło Cię tu znów widzieć :-)

      Usuń
    2. Mam problemy ze spaniem , więc wolę pospacerować po blogach, niż liczyć "barany", bo to i tak nic nie pomoże :(.

      Usuń
    3. Rozumiem... Bywało, że miałam podobny problem, wtedy czasem pomagała mi melisa z miodem i książka (najlepiej nudna :-)

      Usuń
    4. Mnie nic nie chce pomóc, a środków nasennych brać nie chcę .

      Usuń
  4. Dzień dobry! Miło widzieć taką kreatywność i błyskotliwość wśród blogerów :). Zachęcamy przy tym do ciągłego dokształcania się i doskonalenia swoich umiejętności w posługiwaniu się naszą ojczystą mową. Nauki nigdy za wiele. Dalszych sukcesów w blogowaniu życzy redakcja portalu literackiego "Nowy Wieszcz" ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Życzę powodzenia w nowym przedsięwzięciu, będę zaglądać jeśli czas pozwoli.

      Usuń
  5. Wystarczy tylko spojrzeć na Twoje zdjęcia i od razu zakochać się w Krakowie.
    Coś dziwnego dzieje się z moim komputerem. Co chwilę włącza się Asus i znika mój komentarz..
    Muszę się pospieszyć. Twoje zdjęcia przywołały wspomnienia. Doskonale pamiętam ten dzień. Był grudzień 2013 roku.
    Szłam od Mostu Dębnickiego. Nad Wisłą unosiła się delikatna mgła. Zeszłam nad wodę do łabędzi. Stałam dłuższą chwilę. Mgły zanikały, jedynie w dali skrywały Skałkę. Na wschodzie zaobserwowałam barwne zjawisko. To była jasnoróżowa przechodząca w pomarańcz poświata. Troszeczkę Ci zazdroszczę, że możesz tak wcześnie bywać w Krakowie.
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To musi być jakaś niewinna klątwa, bo ja też przeoczyłam Twój komentarz :-)
      Cenne są takie wspomnienia, oderwane chwile, zatrzymanie na moment, jakiś obraz. Piękno przyrody, krajobrazu to coś, co istotnie potrafi mnie oderwać od codziennych problemów i trosk.

      Usuń
  6. Ten most rzeczywiście zupełnie inaczej wygląda we mgle, a inaczej w świetle słońca. Zupełna inna sceneria teatralna! We mgle jest niezwykle tajemniczy, magiczny, nieosiągalny, prowadzący gdzieś w głąb nieznanego. W świetle słońca zupełnie prosty, spokojny, nowoczesny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I wszystko tak się zmienia, każdy fragment architektury, element pejzażu, tylko kto teraz ma czas dokumentować te zmiany i po sto razy malować tę samą katedrę w takim czy innym świetle? Mnie fascynują te zmiany, może dlatego, że bardzo często wracam w te same miejsca, potem lubię porównywać zdjęcia. Jest na przykład taki kościół w Grodzisku pod Skałą, nieopodal Ojcowa, gdzie byłam już cztery albo pięć razy, sam Ojców zresztą, o moich krakowskich szlakach już nawet nie wspomnę. Przeciwstawiam tym zmianom stałość moich przywiązań :-)

      Usuń
  7. Świetne zdjęcia.....Był czas, gdy przejeżdżałam mostem Dębnickim raz w miesiącu przez cztery lata a nawet więcej.....to były lata 70-te...a później też mi się nieraz zdarzało do Krakowa jechać.... lub przez niego przejeżdżać i za każdym razem tym mostem.....on zawsze sygnalizował, że dojeżdżam.
    Od lat jego okolice wyglądają inaczej niż za czasów mojej młodości, ale on trwa....i z przyjemnością i sentymentem obejrzałam twoje zdjęcia.....
    Pozdrawiam Ado w ten zimowy dzień ciepło.....

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziękuję, Natanno! Cieszę się, że przywołałam tymi zdjęciami dobre wspomnienia. Czyżbyś wówczas mieszkała przez te cztery lata w Krakowie? Jeśli tak, to ogromnie zazdroszczę - wiem, to nie brzmi dobrze, ale to tylko taka nutka zazdrości... że mogłaś oglądać Kraków w tamtym czasie. Teraz, przy tych wszystkich zmianach, jakie zaszły w ostatnich latach, to miasto nie przypomina już prawie wcale tamtego prawdziwego, trochę prowincjonalnego, trochę jeszcze młodopolskiego, brudnego, szarego, biednego, najpiękniejszego Krakowa. Może to sobie idealizuję (na pewno), ale za takim Krakowem tęsknię... i już nigdy go nie zobaczę, zostają tylko stare zdjęcia i wspomnienia innych. Bardzo liczę na Twoje! Pisz zawsze, jeśli jakieś moje zdjęcie coś Ci przypomni, jakiś obraz z przeszłości, to bardzo ważne.
    Serdecznie Cię pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie, nie mieszkałam tylko spędzałam w nim jeden dzień w miesiącu na zajęciach...uczęszczałam na studia zaoczne....
    Był czas, że marzyłam o mieszkaniu w Krakowie, ale intensywnie spędzony dzień kończył się u mnie często bólem głowy i można rzec z radością wracałam do siebie, do Czchowa....

    OdpowiedzUsuń
  10. Rozumiem doskonale. Jednak jeśli jakiś mój wpis lub zdjęcie coś przywołają z Twoich krakowskich wspomnień, to bardzo chętnie przeczytam :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz