Pierwsza wycieczka na Ponidzie - itinerarium
To będzie opis, nawet nie opowieść, zwykły zapis etapów mojej kwietniowej wycieczki na Ponidzie. Mija czas i jeśli natychmiast nie powściągnę mojej zgubnej tendencji do perfekcji w opisie, to będę milczeć o tamtej wycieczce (i o następnej sprzed tygodnia) jeszcze kilka lat, przeglądając mapy, parę książek, jakie kupiłam po drodze, cyzelując to wszystko aż się rozpadnie pod naciskiem nowych wspomnień i wrażeń, nieopisane i zapomniane. Znowu kryzys? I to jaki! Podobno Joyce, znany był z organicznej trudności w pisaniu i gdy kiedyś odwiedził go przyjaciel pytając, ile udało mu się napisać tego dnia, odpowiedział: Pięć słów... Świetnie! ucieszył się przyjaciel. Niestety, wszystkie w złej kolejności - odparł pisarz. Pomijając talent - wszystko się zgadza.
Dlatego dziś napiszę może trochę byle jak, bo to sobie właśnie obiecałam z okazji szóstych urodzin bloga - będę pisać tak, jak chcę, jak potrzebuję, bardziej niż dotąd z wewnętrznej potrzeby, pod wpływem chwili; będą teksty lepsze i gorsze, będzie pewnie dużo takich zwykłych notatek. Zbyt wiele czasu tracę na poszukiwaniu tekstu idealnego czy chociaż wartościowego - a i tak jeszcze nigdy nie udało mi się nawet zbliżyć do tego, o czym myślę. Tymczasem dni mijają, zaciera się pamięć, a chciałabym tu utrwalić moje szczęśliwe chwile. Bo w drodze jestem (prawie) szczęśliwa - "spokój, spokój, prawie szczęście", jak u Iwaszkiewicza. To ma być zwykły zapis dni, zdarzeń, bliskich wycieczek, jakichś zachwytów, jakichś powrotów i odkrywania nowego. Będę może pisać teraz przez jakiś czas trochę częściej, ale proszę na to nie zwracać uwagi - owszem, naprawdę bardzo sobie cenię Wasze komentarze, ale doskonale rozumiem, że nie zawsze jest czas na ich pisanie, czasem czyta się tak po prostu, spojrzy na chwilę na jedno i drugie zdjęcie, przeczyta parę słów, pomilczy - i to jest bardzo dobre i ja to doskonale rozumiem. Sama tak robię najczęściej, gdy brakuje czasu. A przecież to jest najcenniejsze, co można komuś poświęcić - właśnie czas. Dlatego proszę się nie irytować częstotliwością wpisów, ilością zdjęć, czy może niższym poziomem merytorycznym, ten blog jest pisany bez żadnego przecież celu i wymiernych korzyści. Może teraz potrzebuję, żeby był taki trochę... nieporządny. Bo przyznam, że to dążenie do "porządku i metody", do przeprowadzenia jakiejś sensownej selekcji nadnidziańskiego materiału, chęć stworzenia dobrych i wnikliwych tekstów, zgubne porównywanie się z innymi, którzy piszą łatwiej, zwięźlej, trafniej - to wszystko zablokowało mnie całkowicie. I co teraz będzie? Będzie relacja w obrazkach :-)
Oto jak wyglądała trasa mojej pierwszej wycieczki na Ponidzie, w niedzielne popołudnie 12 kwietnia 2015 roku. Niech to będzie wycieczka pod znakiem:
Po raz pierwszy tamtego dnia zobaczyłam bociana w gnieździe, do tej pory widywałam je tylko czasem przelatujące, albo kroczące dostojnie przez podmokłe nadrzeczne łąki, i raz, z daleka, zbierające się na polach wiosną do odlotu. Ale na gnieździe - jeszcze nigdy. To może dziwić kogoś, kto mieszka w bardziej przyjaznych przyrodzie miejscach, ale okolice Krakowa stają się coraz bardziej "cywilizowane" w najgorszym tego słowa znaczeniu. Moje wiosenne włóczęgi po dolinkach podkrakowskich i okolicach Ojcowa tylko potwierdzają moje najczarniejsze przypuszczenia - już niedługo będziemy oglądać przyrodę wyłącznie wirtualnie. Zostawiłam więc Ojców (choć lubię bardzo te tereny i są dla mnie tak sentymentalnie bliskie) i postanowiłam wybrać się na wycieczkę w zupełnie innym kierunku. Naszą wyprawę na Ponidzie rozpoczęliśmy nie w Krakowie, ale w moich rodzinnych stronach - na Wyżynie Miechowskiej (oczywiście słowo "wyprawę", które oznacza tutaj przestrzeń, jaką można przemierzyć w czasie jednego popołudnia i wieczoru, należy traktować z życzliwym przymrużeniem oka). Pierwsza część zdjęć i pierwsze etapy podróży dotyczyć więc będą Ziemi Miechowskiej, a druga część - Ponidzia. Gdzie przebiega umowna granica (administracyjne mnie nie interesują)? Przyjęłam, że pierwszym punktem Ponidzia będzie tutaj miejscowość Stradów, gdzie znajduje się grodzisko, o którym niedawno pisałam.
Wielka wyprawa na Ponidzie zaczyna się zatem na Wyżynie Miechowskiej. Najpierw... zgubiłam drogę (a na wycieczkach pełnię odpowiedzialną funkcję pilota) może pięć kilometrów od domu, tuż obok drewnianego kościoła, który kiedyś i od zawsze znajdował się w mojej rodzinnej miejscowości, a potem został przeniesiony - pomyliłam drogę pewnie z wrażenia, że widzę go znowu. Kiedyś o nim napiszę, bo jest bardzo piękny i ogromnie mi bliski (ukułam nawet prywatną legendę, że to w nim odbył się mój chrzest, co pewnie jest niemożliwe wobec daty przeniesienia, ale nie będę tego sprawdzać i pozostanę w dziedzinie fikcji). To jest kościół drewniany - co pewnie oczywiste. Na starym miejscu pozostał po nim zniszczony kamienny mur na wzgórzu nad wsią, który kiedyś oddzielał go od świata, trochę starych drzew, jeszcze strome kamienne schody i stara, drewniana dzwonnica, którą zostawiono na miejscu i teraz niszczeje, samotna i niezadbana. Poniżej bramy figurka Matki Boskiej otoczona niezbyt gustownym ogródkiem z iglaków, wykonanym zresztą z dużą starannością, więc nic więcej nie powiem, ani o nowym kościele (monumentalny, neoromański) ani o schodach, które doń wiodą, ani o parkingach, ani o drzewach, których już tak niewiele zostało. Musiałabym powiedzieć za wiele. Dlaczego zabrano XVII-wieczny drewniany kościół, dlaczego pozostawiono dzwonnicę na zniszczenie, dlaczego czas mija tak nieubłaganie i czy to normalne, że zasmucają mnie takie historie. I nawet nie mam teraz żadnego zdjęcia, ale kiedyś poświęcę mu osobny wpis.
Kiedy niedługo później przekroczyliśmy ruchliwą krajową trasę, którą uporczywie nazywam E7, i którą niegdyś jeździłam do Warszawy czy dalej nie zwracając szczególnej uwagi na to, co znajduje się tak blisko, na ten piękny na swój sposób, choć nie bardzo spektakularny wiejski krajobraz pełen przydrożnych drzew i kapliczek, starych kościołów, wsi w dolinach, pięknych lasów zdobiących pofalowane wzgórza podobne do wielkiego patchworku, całego w odcieniach zieleni wiosną, w złocie latem, a jesienią ozdobionego brązem i ochrą; niech mi będzie wybaczona niecierpliwość młodości i to, że zawsze patrzyłam (za) daleko, kiedy więc przejechaliśmy na wprost przez wielką i ruchliwą trasę i z niemałym trudem znaleźliśmy się po drugiej stronie, to było jakby obudzić się z jakiegoś koszmaru. Ucichł za chwilę w oddali szum tej przeklętej drogi i wjechaliśmy sobie w taką oto sielską krainę. Może i nie bardzo piękną, ale pełną spokoju, pustych dróg i wąskich dróżek, niedużych wiejskich domów a nie pseudo-dworków z ogrodem o szerokości metra i kutym ogrodzeniem przed szpalerem koszmarnych tui - jakie coraz gęściej "zdobią" podkrakowskie okolice. Tu było inaczej. Tu było tak:
Kiedy niedługo później przekroczyliśmy ruchliwą krajową trasę, którą uporczywie nazywam E7, i którą niegdyś jeździłam do Warszawy czy dalej nie zwracając szczególnej uwagi na to, co znajduje się tak blisko, na ten piękny na swój sposób, choć nie bardzo spektakularny wiejski krajobraz pełen przydrożnych drzew i kapliczek, starych kościołów, wsi w dolinach, pięknych lasów zdobiących pofalowane wzgórza podobne do wielkiego patchworku, całego w odcieniach zieleni wiosną, w złocie latem, a jesienią ozdobionego brązem i ochrą; niech mi będzie wybaczona niecierpliwość młodości i to, że zawsze patrzyłam (za) daleko, kiedy więc przejechaliśmy na wprost przez wielką i ruchliwą trasę i z niemałym trudem znaleźliśmy się po drugiej stronie, to było jakby obudzić się z jakiegoś koszmaru. Ucichł za chwilę w oddali szum tej przeklętej drogi i wjechaliśmy sobie w taką oto sielską krainę. Może i nie bardzo piękną, ale pełną spokoju, pustych dróg i wąskich dróżek, niedużych wiejskich domów a nie pseudo-dworków z ogrodem o szerokości metra i kutym ogrodzeniem przed szpalerem koszmarnych tui - jakie coraz gęściej "zdobią" podkrakowskie okolice. Tu było inaczej. Tu było tak:
Kiedy ostatnio widzieliście taki obrazek? Bo ja uświadomiłam sobie, że dawno, naprawdę dawno. Zdjęcie zrobiłam przez szybę, na szczęście miałam aparat na kolanach - to był taki impuls. Kasztanowaty koń pobiegł sobie dalej w przeciwną stronę, gospodarz był mocno zdziwiony powodem tej improwizowanej sesji fotograficznej, a ja zostałam ze wspomnieniami bardzo dawnych lat i z nagle ściśniętym gardłem
(zrywałam dla niego bukiety polnych kwiatków i podnosiłam je wysoko, on patrzył na mnie z góry mądrymi oczyma, miał białą plamkę na czole i kasztanową grzywę, miał przy uprzęży czerwone chwosty i mosiężne kółka, zawsze wiedział kiedy trzeba skręcić w drogę do domu, ciągnął - chyba nie sam, ale przecież tylko jego pamiętam - drabiniasty wóz z sianem, wzdłuż drogi rosły wielkie akacje, ich kwiaty miałam tuż nad głową; i tego wszystkiego już nie ma, nie ma, jakby nigdy nie było, starte na proch, na nicość. Nie myślałam o nim przez całe lata, przyjaciel najwcześniejszego dzieciństwa).
Widzę, że ta historia rozwija się w całkiem nieoczekiwanym kierunku.
Może jednak lepiej wrócić na ziemię, lepiej porzucić te smutne wspomnienia, lepiej jechać dalej na wschód i na północ, jechać na Ponidzie. Mijało się niewielkie wsie, zwyczajne i niebogate, domy ładniejsze i brzydsze, lecz jeszcze pozbawione nowobogackich manier, po prostu wiejskie. Czasem pojawiała się Historia - wtedy oczywiście trzeba się zatrzymać, udokumentować i zdziwić się, że nie widziało się tego do tej pory. A tak blisko!
Oto na przykład późnobarokowa kaplica w miejscowości Pojałowice (niedaleko Miechowa). Jeszcze niedawno nie wiedziałam, że istnieje - a tu proszę, nie dość, że zgrabna i harmonijna sylweta, to jeszcze ciekawa historia. To dawna kaplica dworska (ale kto ją ufundował?), nosi wezwanie Najświętszego Serca Jezusowego (ale czy od zawsze?) i powstała w 1763 roku. Ucierpiała od burzy, od uderzenia pioruna i ponoć długie lata czekała na remont. Nie miałam czasu poszukać dokładniejszych informacji, nie udało mi się też wejść do środka, ale sfotografowałam ją z zewnątrz w kilku ujęciach i pokażę osobno (równolegle powstaje seria wpisów o kapliczkach i figurach przydrożnych - nigdy w życiu ich tyle nie widziałam, jak w czasie tych wycieczek na Ponidzie).
późnobarokowa kaplica dworska w Pojałowicach - link |
Kolejny etap tej (niekończącej się) wyprawy na Ponidzie to rezerwat florystyczny, gdzie pierwszy raz w życiu widziałam naturalne stanowisko występowania miłka wiosennego. Czy nie jest piękny? Ogromne, jaskrawo-żółte kwiaty rozświetlały jak lampiony cały stromy piaszczysto-lessowy stok rezerwatu. Rezerwat nosi nazwę "Wały" i znajduje się w miejscowości Racławice-Dosłońce. Tak, TE Racławice. Kościuszkowskie. O drugiej nazwie, choć urocza, nie będę się tutaj rozpisywać, żeby przypadkiem nie zrobić reklamy pewnemu hotelowi, o najbardziej kiczowatej, niedopasowanej do krajobrazu architekturze, jaką można sobie wyobrazić, który od niedawna chyba znajduje się nieopodal tego i kilku innych rezerwatów przyrody, w otoczeniu tak pięknym, że stanowi to naprawdę absurdalny obraz. Jakby nie mógł powstać gdzieś w podkrakowskim Zabierzowie, czy innym pożal się Boże biznes-parku, gdzie najbardziej pasuje typem architektury przypominającej nienachalnie krematorium. Ale nie, trzeba znaleźć całkiem ładny przyrodniczo kawałek ziemi i ją zeszpecić i "czynić poddaną" i sprzedawać pakiety turystycznych usług, grę w golfa i odmładzające zabiegi, trzeba zadeptać ten kawałek ziemi i napełnić go pseudoturystami, brawo. Więc już tutaj są, już znaleźli tę ziemię, władcy świata, mistrzowie marketingu i planów sprzedaży usług. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom - spa? Hotel? Tutaj? In the middle of nowhere?
Oglądajmy to wszystko, fotografujmy - powiedziałam - niedługo nie zostanie po tym nawet wspomnienie.
Oto miłek wiosenny, słońce Dosłońca. Jeszcze nieświadomy tego, co nastąpi.
miłek wiosenny w rezerwacie florystycznym "Wały" na Wyżynie Miechowskiej |
Sosny i piaski, roślinność kserotermiczna - rezerwat florystyczny "Wały" na Wyżynie Miechowskiej |
Gdy już się nacieszyłam zbieraniem całkiem sporej fotograficznej kolekcji okazów miłka wiosennego (czyżbyście pomyśleli, że poprzestanę na jednym zdjęciu? :-) Ha! Porzućcie nadzieję! Rezerwat "Wały" i jego florystyczne okazy będą opisane osobno) ruszyliśmy w dalszą drogę na Ponidzie.
Dalsza droga przedstawiała się mianowicie tak:
patchwork pól jak falująca chusta - typowy krajobraz Wyżyny Miechowskiej |
i jest to typ krajobrazu, który nieodmiennie mnie w jakiś sposób wzrusza, mój opisywany w co drugiej opowieść patchwork kolorowych pól, wiejski pasiasty kilim rzucony w powietrze. Czy trzeba dodawać, że mój nieopisanej cierpliwości towarzysz podróży musiał zatrzymać się natychmiast w nie całkiem dozwolonym miejscu (ten krajobraz pojawił się nagle, gdyśmy wyjechali na wysokie wzgórze) tak, żebym mogła zrobić kilkanaście nikomu niepotrzebnych zdjęć i co najmniej jedną panoramę? To chyba oczywiste. Krajowidoki mojej Wyżyny Miechowskiej - a może już właściwie Ponidzia, wszak to widok na północ - zostaną niecierpliwym Czytelnikom czym prędzej przedstawione w jednym z kolejnych wpisów.
Z wysokiej góry zjechaliśmy stromą i wąską drogą w dolinę do wsi o malowniczej nazwie Kropidło, dalej doliną aż do miejscowości Słupów, tuż przed Działoszycami, gdzie rozpościerały się wśród pól malownicze stawy.
Och, gdybym miała taki właśnie widok z mojego pola, na wielką wodę codziennie inną, zmienną w zmiennym świetle, przeciętą groblami... o ile przyjemniejsza byłaby moje prace i dni (o, tak mi się hezjodowsko napisało). O ile w ogóle mogłabym skupić się na czymś tak przyziemnym jak praca - głos rozsądku. Piękne stawy słupowskie:
A potem, jak sądzę, wjechaliśmy już na Ponidzie. Już nie pamiętam w jakiej miejscowości przywitał mnie taki obrazek:
I żeby nie było zbyt sielankowo - wersja werystyczna. I cóż? Że wygląda niechlujnie? Wolę taką wieś od wsi-hybrydy pełnej pseudo dworków, totalnego nowobogackiego bezguścia i setek pędzących samochodów, które uniemożliwiają normalny marsz poboczem. Bocian ma podobne zdanie :-)
I wreszcie dotarliśmy do miejsca, które było najważniejszym celem tej podróży - chciałam zobaczyć grodzisko w Stradowie. Zanim jednak znaleźliśmy drogę do grodziska, zatrzymujemy się przed kościołem. Kościół drewniany - co w tym rejonie nie zdarza się bardzo często - zabytkowy i interesujący. Cóż, kiedy ani w poziomym ani w pionowym kadrze nie chciał pokazać się jak należy. To wina fotografa (mea culpa) i wina marnego aparatu, ale przede wszystkim kwestia braku odejścia - niestety! cały niewielki przykościelny teren otoczony jest szpalerem tui (tuji? makabryczna roślina, nie potrafię nawet odmienić jej nazwy, gdyby ode mnie zależało, zniknęłaby z powierzchni ziemi). O kościele napiszę... tak, zgadliście - później.
drewniany kościół w Stradowie |
Stradów - zabytkowy drewniany kościół |
Za to o samym grodzisku w Stradowie, moim wielkim odkryciu, miejscu, niepodobnym do innych, zakotwiczonym w dalekiej przeszłości, o grodzisku, które pamięta początki naszej państwowości (mówiąc "naszej" myślałam o państwie Wiślan) - o tym wszystkim udało mi się napisać od razu po powrocie. Grodzisko w Stradowie - trochę historii, gdzie pokazałam to miejsce na czarno-białych zdjęciach i Stradów na zdjęciach kolorowych, całkiem naturalistycznych.
Krótkie wspomnienie i kilka zdjęć na zachętę dla tych, którzy jeszcze nie czytali opowieści o grodzisku w Stradowie:
Grodzisko w Stradowie - wersja werystyczna |
grodzisko w Stradowie - trochę historii i czarno-białe zdjęcia |
tam po raz pierwszy w tym roku zobaczyłam kwitnące śliwy - a w tle zielone grodzisko |
krzew kwitnącej tarniny na majdanie grodziska w Stradowie |
Ponidzie to kraina przydrożnych figur, kapliczek i krzyży.Wszystko to kamienne, pięknie zdobione, stare i wartościowe zabytki - rozrzucone ot, tak po całej okolicy. Tu data 1760, tam 1735, gdzie indziej znów "młodziutka" z początku XIX wieku. I wszystkie piękne, nie obwieszone festonami sztucznego kwiecia, najwyżej pobielone, czasem jakiś skromny kwiatek lub nie. Nigdy wcześniej nie widziałam ich w takim nagromadzeniu. Jestem oczarowana. Trafiłam do raju miłośników starych kapliczek i figur przydrożnych.! Tutaj proszę, pierwszy przykład, na chybił trafił wybrany ze zdjęć - widać, że zdjęcie robione w pośpiechu, z okna samochodu. Ale czy to nie cudowna rzecz? I spójrzcie na tę kolumnę oplecioną rzeźbionym motywem winnych gron. Jestem oczarowana, przepadłam nieodwołalnie, Ponidzie mnie porwało.
Jeśli mnie pamięć nie myli, to powyższa kapliczka znajduje się we wsi Chroberz o wiekowych, jeśli nie tysiącletnich tradycjach, bo według legendy nazwa miejscowości pochodzi od Chrobrego. Czy wierzyć? Mnie, jeśli chodzi o Ponidzie, nic już nie zdziwi, żadna metryka i żadna legenda - tu wszystko jest możliwe.
Jest na przykład taki oto kościół, w Chrobrzu, skoro już tu jesteśmy i tu nas zaprowadziła meandrująca niczym rzeka Nida pokrętna i pełna dygresji narracja, więc kościół - w błąd wprowadziła mnie data umieszczona na kamiennym szczycie, zmyliła mnie czystość kamienia i te schody; na usprawiedliwienie dodam, że byłam już zmęczona i w plątaninie wąskich dróg, mając przed sobą mapę o całkiem nieadekwatnej skali, chciałam znaleźć pałac w Chrobrzu, nie kościół. Nie podeszłam bliżej, nie zobaczyłam, czy otwarty... W tym kościele znajdują się dzieła, które wyszły spod dłuta mojego ulubionego manierystycznego twórcy, o którym może pamiętacie, bo wspominam go często, Praksytelesa polskiego, jak sam się nazwał grzesząc może nieco pychą, rzeźbiarza, którego dwa dzieła można podziwiać w katedrze wawelskiej - oto stałam u stóp kościoła, gdzie mogłam zobaczyć rzeźby Jana Michałowicza z Urzędowa... i nawet nie spróbowałam wejść do środka. Moja ignorancja została ukarana i gdy czytałam o tym wieczorem po powrocie... Cóż, trzeba będzie do Chrobrza wrócić. I nawet wróciłam (dwa tygodnie później) i znalazłam pałac, ale kościół musi jeszcze trochę poczekać - nadchodząca burza zmieniła nam wtedy plany wycieczki. Revenons... Stoję przed kościołem w Chrobrzu i ani się domyślam, co kryje w środku:
Za to podziwiam drewnianą dzwonnicę i przede wszystkim kolejną kamienną figurę świętego - tym razem św. Florian. Data? Och, nic szczególnego - po prostu 1735 rok... I tak jest bodaj w każdej wsi nad Nidą! Florian pojawi się jeszcze oczywiście we wpisie poświęconym kapliczkom i figurom przydrożnym z Ponidzia, nie żegnamy się z nim na długo:
Co było dalej? Dalej było coś pięknego. Po raz pierwszy ujrzałam Nidę. Oto Nida w Chrobrzu. Potem, dwa tygodnie później, Nida jawić mi się będzie jeszcze inaczej, Nida, mon amour, Nida groźna pod skłębionymi burzowymi chmurami, ale wtedy powitała mnie sielskim widokiem:
W Chrobrzu przedostajemy się mostem na drugą stronę Nidy i kierujemy się w stronę Krzyżanowic, a jako że moja mapa ma skalę niespecjalnie pasującą do takich mikropodróży (od tamtej pory zakupiłam już cały zestaw odpowiednich map), więc trafiliśmy tam trochę okrężną drogą. Okrężne drogi nie są złe, oto piaszczysta plaża i uroczy zalew w Gackach (nieopodal znajduje się złowieszczy kombinat Dolina Nidy, nie ujęty tutaj na zdjęciu z wiadomych względów - świadoma i nieświadoma estetyzacja). Ale wspominam o nim - niech to się liczy jako krok w stronę naturalizmu. Oto piękny zbiornik wodny w miejscowości Gacki:
A w Krzyżanowicach, niezbyt dużej wsi nad Nidą (na tyle jednak dużej, by trochę pobłądzić) wśród wąskich dróżek i wiejskich domów, wśród malowniczych ogródków, na przeciwko sklepu, gdzie młodzieńcy umilają sobie nudne niedzielne popołudnie... powiedzmy, że rozmowami o sztuce, jest brama, za nią drzewa, dużo zieleni, nieszczęsne tuje, ale też inne, szlachetniejsze krzewy, drewniana dzwonnica. Oraz kościół, którego widok w przedwieczornym słońcu sprawił, że na dłuższą chwilę straciłam oddech. Właściwie byłam przygotowana, ale tylko z opisu, nie chciałam oglądać jego zdjęć wcześniej, zanim nie zobaczę go na własne oczy. W środku wsi, w środku zieleni, w małej miejscowości nad Nidą:
Czy to nie dziwne? Czy nie zaskakujący jest widok takiej fasady w takim otoczeniu, jakie pokazuję i opisuję? Nie sądzę, by ktokolwiek doczytał do tego miejsca, ale jeśli ktoś okazał tyle determinacji, to może jeszcze wykazać się wiedzą i odpowiedzieć na pytanie - kto wybudował, kto ufundował, kto zaprojektował? Gwarantuję, że zaskoczenie przy poszukiwaniu odpowiedzi będzie spore!
A na dobranoc, dla tych, którzy jeszcze nie usnęli czytając ten zwięzły opis, zwykłą relację w obrazkach, mój ostatni punkt podróży tamtego dnia. O nim też napiszę osobno, myślę że widać, jakie to miejsce jest wyjątkowe. Jak tu się łączy historia i sztuka i piękne krajobrazy, jak można patrzeć z góry, z wysoka na piękną ziemię, którą dopiero zaczęło się poznawać, jak w dole meandruje rzeka, jak mocno i nieuchronnie wpisuje się ten widok w najbardziej własne, prywatne wyobrażenia o polskim krajobrazie. O tym, co przedstawiają ostatnie zdjęcia, można by mówić długo i lepiej niż teraz potrafię. Kto rozpoznaje? Kto był?
Piękne Ponidzie, mówić o tobie trzeba lepiej i mądrzej. To dopiero pierwszy szkic, dopiero próba - niewolna od błędów, które proszę śmiało korygować. Tak wyglądała w zarysie moja pierwsza wycieczka z Wyżyny Miechowskiej na Ponidzie, jej najważniejsze etapy, które teraz postaram się dokładniej przybliżyć. Spokojnie! Nie teraz a w następnej opowieści :-) Cierpliwym dziękuję, niecierpliwych rozumiem jak najbardziej, odpowiedzi na zagadki wyczekuję z umiarkowaną nadzieją. Dobrej nocy!
Historia tej wycieczki wpisuje się może najbardziej w następujące blogowe kategorie:
PONIDZIE
kaplice i kapliczki
Wszystkim miłośnikom Ponidzia polecam również nieodmiennie blog Stradoviusa "Patriota pejzażu", którego lektura zachęciła mnie do zasadniczej zmiany kierunku moich wycieczek. Stąd dowiedziałam się o istnieniu grodziska w Stradowie, o kościele w Krzyżanowicach, o figurach w Młodzawach przy lessowym wąwozie i o tym widoku, który przedstawiam na kilku ostatnich zdjęciach powyżej i wielu innych miejscach, których jeszcze nie znam.
Zagadka - samotnie stojąca na wzgórzu kaplica św. Anny w Pińczowie...
OdpowiedzUsuńAdo, pisałam już o tym, że Twój zachwyt Ponidziem podzielam i w pełni rozumiem. Teraz doceniam takie widoki jeszcze bardziej niż kiedyś. Od kilku lat pozostaję turystycznie w Polsce i odkrywam lub oglądam - wreszcie na własne oczy, nie w albumach czy internecie - nasze polskie skarby. Zachwyciłam się już tym, co dalej i tym, co bardzo daleko w świecie i teraz pozostaję sobie w naszych polskich klimatach, a Ponidzie jest dla mnie kwintesencją właśnie takich swojskich, naszych widoków. Choć rzeczywiście konik i tradycyjny wóz to już ... w zasadzie egzotyka.
Z przyjemnością powędrowałam z Tobą na Ponidzie :)
Dziękuję zatem za wspólną wycieczkę! Ponidzie to moje całkiem niedawne, kwietniowe odkrycie i cieszę się, że nie jestem odosobniona w moim upodobaniu do regionalizmu, do niewielkich podróży, do odkrywania skarbów, które są tuż na wyciągnięcie ręki. Świat jest tak ogromny, to wszystko jest kwestią wyboru, można kolekcjonować egzotyczne miejsca, wielkie światowe kolekcje sztuki, podróżować najdalej - mądrze lub głupio, a można poświęcić się temu, co blisko, (w moim przypadku trochę z konieczności, bardziej z zamiłowania) wszystko zależy od tego, czego oczekujemy od podróży, co chcemy odkryć.
OdpowiedzUsuńCzeka nas jeszcze kilka blogowych relacji z wycieczek na Ponidzie, z typową gorliwością neofity chciałabym o tym pisać i pisać :-) Druga w kolejności zagadka rozwiązana, tak, to oczywiście kaplica św. Anny i widok na Pińczów i meandry Nidy, zachód słońca pierwszego mojego nadnidziańskiego dnia.
Magdaleno, dziękuję :-)
Uwaga: pozostaje jeszcze pierwsza zagadka - fasada kościoła z kolumnami i antykizującym belkowaniem. Z jaką dość znaną osobą jest związany.
Rozumiem Panią doskonale. Ponidzie jest cudne i nie odkryte. Jeśli jeszcze raz Pani zawita, zapraszam do naszego Siedliska Po rosie, a ja podpowiem co jeszcze warto zobaczyć :). Przez cztery lata byłam "przewodnikiem" i kierowcą Pani Elżbiety Dzikowskiej. Efektem tych podróży jest piękny album autorstwa Pani Elżbiety "Moje Ponidzie" wyd. Bernardinum. Polecam równiez Przewodnik Pana Michała Jureckiego "Ponidzie.W Świętokrzyskim stepie"
UsuńPozdrawiam
Serdecznie dziękuję za ten komentarz - bardzo dla mnie cenny! To dopiero początek mojego poznawania Ponidzia, może tylko cztery wycieczki, w wolnych chwilach dosłownie wykradzionych pracy i obowiązkom, ale jest to kierunek, który obieram najchętniej, ziemia, która mnie zafascynowała. Bardzo dziękuję za bibliograficzne wskazówki, na razie zakupiłam jedynie przy okazji zwiedzania pałacu w Chrobrzu (dotarłam tam następnym razem) "Dawno temu na Ponidziu" Tomasza Jaklewicza - to z uwagi na moje zamiłowanie do historii. Na pewno poszukam wspomnianych przez Panią książek. A przede wszystkim, gdy tylko minie najgorętszy w mojej pracy czas czyli - nomen omen - lato, na pewno wybiorę się na dłuższą wyprawę przez Ponidzie. Siedlisko wygląda przepięknie i tylko wypada żałować, że nie wybieram się zwykle w podróż jakąś większą rodzinną czy zaprzyjaźnioną grupą... a tylko we dwoje. Szkoda, bo takie właśnie miejsca, bezpretensjonalne i bliskie przyrody lubię najbardziej.
UsuńSerdecznie pozdrawiam!
Tyle wątków poruszyłaś, a ja się skupiłam na Pińczowie, tzn. na szukaniu zdjęć, które sama tam zrobiłam, a tu widzę, że zagadka rozwiązana;)
OdpowiedzUsuńPokazujesz tereny znane mi na zasadzie 'liźnięcia tematu', więc kuszące tym bardziej! za daleko mam, żeby sobie ot, tak, wyskoczyć na małą wycieczkę po Ponidziu, a kiedy mam więcej czasu, to "szkoda" go na tak małą wyprawę - ten cudzysłów rozumiesz, prawda? Ale może latem uda mi się na dłużej zatrzymać w Krakowie, a wtedy będzie bliżej;)
Ten bocian - ty wiesz, że ja raczej właśnie na gniazdach widuję częściej bociany niż te kroczące po łąkach, stąd ten widok mnie zawsze rozczula?
A koń - to zdjęcie przypomina mi sielskośc wsi, którą znam z wakacyjnych pobytów u ciotek pod Tarnowem;
takiej wsi juz nie ma, przynajmniej tam. Domy to teraz wille podmiejskie, pola zamienione w ogrody, a i to w najlepszym razie, bo wiekszośc poszła pod parcele...
Tam daleko szukać - na mojej ulicy, kiedy będąc dzieckiem jeszcze nie szkolnym się bawiłam, była kuźnia;
na odgłos kopyt dzieciarnia z jezdni (?) zbiegała na chodnik, a potem znów wracała, by sie na jej srodku bawić, jeździć na hulajnogach....Było, minęło, patrzmy przed siebie;)
Pisz, jak najczęściej, nie cyzeluj; tu nawet nie chodzi o wspomniana wczesniej systematycznośc, tylko o tę ulotność wspomnień, refleksji - ileż wpisów mi uciekło, bo nie siadałam do nich zaraz po powrocie.
No i o kościółku nie zapomnij, cudo:)
Ewo, doskonale mnie rozumiesz - nie tylko w kwestiach tego blogowego pisania. Wszystko to strasznie ulotne, potem przysypane nowymi wrażeniami, nowymi zdjęciami, odkładane na "kiedyś", aż przygotuję się merytorycznie, aż zbiorę jakieś materiały - nie warto! Powstaje wiele naukowych publikacji a one przecież nie zastąpią mi całej ulotności moich własnych wspomnień i wrażeń.
OdpowiedzUsuńPrzed paru laty czytałam Twój wpis o Wiślicy i już wtedy "ciągnęło mnie" na Ponidzie, ale widać czas nie był sprzyjający. Teraz jest. Przy okazji - wydaje mi się, że pisałaś również o Skalbmierzu, ale za nic nie potrafię znaleźć tego wpisu, a szukałam już w alfabetycznym spisie a nawet na poprzednim blogu. Zaliżby dyabeł nakrył ogonem tey kollegiaty opisanie? Albo mi się całkiem pomieszały blogi i historie - pomocy!
Mam tych wspomnień z dzieciństwa tak dużo, tak są dziwne teraz, tak anachroniczne, jakbym żyła ponad sto lat. Patrzmy do przodu, słusznie mówisz. Ale mnie jest żal... Ten krajobraz zmienia się nie do poznania, to jakieś wynaturzenie. A może kolej losu.
A o którym kościółku? bo mam tutaj trzy wspomniane naprędce :-)
Ado, kocham cię za te słowa o perfekcjonizmie :) Kiedy zaczynałam pisać mojego bloga - nie czytałam wcześniej żadnych innych wpisów. Pierwsze relacje powstawały spontanicznie z potrzeby chwili, z konieczności dzielenia się tym przepełniającym mnie uczuciem radości i prawie szczęścia. Siadałam i zaczynałam pisać i pisałam, pisałam, pisałam. W jednej chwili stworzyłam trzy potężne wpisy. Dziś, kiedy je czytam widzę, jak bardzo były naiwne, "nieprofesjonalne", pewnie nawet grafomańskie, ale były szczere, nie poddane wewnętrznej cenzurze, pisane na gorąco, nie zatarte w pamięci wspomnienia nosiły pierwiastek autentyczności. Z biegiem lat poznając coraz więcej nowych blogów, a zwłaszcza czytając, ile czasu koleżankom i kolegom zajmuje stworzenie wpisu zaczęłam wstydzić się tych moich pierwszych niepoprawnych, nadmiernie emocjonalnych, pisanych ad hoc, podyktowanych imperatywem natychmiastowego uzewnętrznienia uczuć, emocji wpisów. Zaczęłam dążyć do "perfekcji", ze świadomością, że nigdy jej nie osiągnę, bo ani literackiego talentu, ani zasób słów nie pozwolą na powstanie tekstu przynajmniej dobrego. I nie piszę tego, w oczekiwaniu na zaprzeczenie, jak myślę i Ty nie po to to napisałaś. Teraz, kiedy wiem, że moje teksty nigdy nie będą tak dobre, jak teksty osób bądź to piszących zawodowo, bądź mających do pisania przygotowanie, bądź utalentowanych, staram się, aby to moje pisanie było takie tylko moje, niepoprawne, czasami naiwne, emocjonalne. Nie udało mi się jednak odrzucić tej obawy przed kiepskim tekstem i jeszcze często zdarzają się takie okresy, w których piszę tekst w pamięci, bo wciąż wydaje mi się, że nie jestem gotowa aby oddać wrażenia, jakie wywarło na mnie jakieś tu i teraz. Jak tekst o przedstawieniu teatralnym, o którym chcę napisać, ale wciąż nie czuję się gotowa, a on ulatuje z pamięci. Przepraszam za te osobiste wynurzenia, chaos myśli, zapętlenie się w wypowiedzi, ale tak bardzo spodobał mi się wstęp do twojej relacji, że musiałam dorzucić swoje trzy grosze. Może kiedy i ja dotrwam do sześciu lat wtedy uda mi się odrzucić wszelkie ograniczenia:) A tak piękne patchworki kolorowych pól widuję tylko z okien samolotów. Kiedy ujrzałam je po raz pierwszy powiedziałam sobie, że to jest widok bezcenny, wynagradzający strach przed lataniem :)
OdpowiedzUsuńNie masz pojęcia, jaką radość sprawiłaś mi tym, że podzieliłaś się tymi odczuciami, doświadczeniami w pisaniu, w (zgubnym chyba) dążeniu do perfekcji. Obawiałam się trochę, jak ten mój wstęp zostanie przyjęty - bo wiadomo, że gdybym chciała pisać tylko i wyłącznie dla siebie - pisałabym do szuflady, pisząc na blogu - piszę dla kogoś w równej mierze jak dla siebie. Ale jak utrzymać tę równowagę, jak się w tym nie zgubić, jak nie zgubić radości z pisania (która jest ponoć wyznacznikiem grafomanii, z czym się godzę, bo nie mam żadnych ambicji poza tą może - by czytelnik czytał moje teksty z równą przyjemnością).
OdpowiedzUsuńDoskonale wiem, że nie potrzebujesz zapewnień, czy zaprzeczeń - że przecież świetnie etc. Wiadomo jak jest! Czasem nawet komplementy mogą też być przeszkodą w pisaniu - chciałoby się na nie zasłużyć, trzymać poziom. A czas mija, mija świeżość wrażeń. Tekstów dobrych i bardzo dobrych powstaje multum, mnóstwo się teraz drukuje, ja nie mam takich ambicji - i cieszy mnie Twoje podobne zdanie. Piszmy dla siebie i dla garstki tych, którzy się w tym odnajdują, piszmy z radością, po prostu. Jeszcze raz dziękuję, że się tym podzieliłaś, to dla mnie bardzo ważne!
Muszę Cię rozczarować, Skalbmierz to nie ja;(
OdpowiedzUsuńKościółek miałam na myśli stradowski, uwielbiam takie, mam skojarzenia od razu niskobedzkidzkie, pewnie się domyślasz;)
Co do pisania - no właśnie!
Przecież wiedzę mamy na podorędziu, czytaj w wikipedii i nie tylko, na klik, można ją oczywiście powielać, ale po co; oczywiście, nie uciekam od informacji, one są potrzebne, rzecz, jak zwykle w proporcjach;)
W naszych (= blogowych) opisach cenię sobie bardzo wrażenia autorów, te sa nie do znalezienia w narracjach naukowych, a przecież nieraz daleko cenniejsze niż sucha wiedza, nie sądzisz?
Swoją drogą, spisu treści bardzo dawno nie aktualizowałam, nadrobię, obiecuję!
Memoria fragilis, wiedziałam, że to się kiedyś zacznie - to znaczy zapominanie ;-) Myślę, że pomyliłam go z Twoim wpisem o Nowym Korczynie.
OdpowiedzUsuńOtóż to! Dla mnie również bardzo istotne jest to osobiste spojrzenie, tak niestosowne w pracach naukowych, królestwie rzekomego obiektywizmu (jakby obiektywizm jako taki w ogóle był możliwy, chyba nie jest, ale to dążenie do niego wystarcza, by zniechęcić mnie do lektury. Z drugiej strony taka czysta wrażeniowość (choć się w niej specjalizuję, niestety) też nie jest dobra, najbardziej lubię teksty, gdzie ma oparcie w erudycji, wiedzy czy doświadczeniu autorów.
Spis treści bardzo mi się na Twoim blogu podoba, jest dużą pomocą w poszukiwaniach. Myślę o zrobieniu podobnego (jeśli wybaczysz plagiat :-)
Niemały szmat drogi...
OdpowiedzUsuńNawet nie tak duża odległość (chyba) co ilość miejsc, jakie się widziało, każde inne, różnorodność, dużo pieszego łażenia - to raczej sprawia, że te niewielkie wyprawy wydają mi się takie... wielkie :-)
OdpowiedzUsuńJestem również jestem zachwycona Ponidziem. Wspaniały region, na szczęście mało "rozdeptany".
OdpowiedzUsuńLatem planuję kolejny wyjazd.
Pozdrawiam:)*
To prawda, jest tam wiele jeszcze do odkrycia, spokój, brak tłumów turystów - bezcenne.
OdpowiedzUsuńWyjazd na pewno będzie udany :-)
Piękne zdjęcia Stradowa. Jako człek który w latach 1991-2007 spędził na Ponidziu łącznie 284 dni jestem zły. Nigdy wczesną wiosną nie byłem w Stradowie.
OdpowiedzUsuńCo do kapliczek i krzyży - niektóre niestety zmasakrowano, w tym mój ulubiony postawiony AD 1763 niedaleko kamieniołomu w Gackach.
Pozdrawiam, Stradovius.
Dziękuję! Nie tylko za ten komentarz, który rzecz jasna bardzo mnie ucieszył, ale za całkowicie niespodziewane i nieodwracalne poszerzenie pola moich krajoznawczych zainteresowań. W którymś z poprzednich wpisów dotyczących grodziska w Stradowie napisałam chyba coś na kształt panegiryku Stradoviusa (w czym poparły mnie co najmniej dwie osoby z naszych wspólnych blogowych znajomych), mniej wykwintną może polszczyzną pisany niż ów pean pochwalny z pomnika we wsi Włochy, ale kto wie, czy nie bardziej zasadny, niż tamten. Odkryłam dla siebie Ponidzie!
OdpowiedzUsuńPrzypadkiem przeglądając coś w grafice znalazłam zdjęcie kaplicy w Bejscach, trafiłam na opis, który mnie przyciągnął, potem kolejny tekst i następny i tak to się zaczęło; przeczytałam cały blog od deski do deski (tylko trochę wstyd mi było się przyznawać - ale jeśli masz wgląd w statystyki, to widać dobrze jednego maniakalnego czytelnika...) Od tamtej pory byłam na Ponidziu tylko dwa razy, bo trzecia planowana wycieczka przedłużyła się przez etap w Racławicach, zakończyła się jakoś niespodziewanie w Działoszycach (synagoga) i już pora było wracać.
Figury przy wąwozie lessowym w Młodzawach - niezwykłe. Tylko pogoda nie bardzo wtedy sprzyjała fotografowaniu - na moich zdjęciach figury wtapiają się idealnie w niebo koloru szarego kamienia. Ale to nic, i tak tam wrócę. Widziałam Chroberz, Krzyżanowice, Gacki, Pińczów. I już dalej: Sancygniów. A jadąc od moich stron - Skalbmierz. Ale nie dwóch a dwustu dni potrzebowałabym jeszcze.
Pozdrawiam i - dziękuję, po prostu.
Ada